Drugiego dnia w Delcie Mekong niebo przywitało nas o 6 rano bez żadnej chmurki. Po śniadaniu w Can Tho popłynęliśmy na wodny targ, który jest największym targiem na rzece w Wietnamie. Kilka statków z turystami pływa wokół wielkich łodzi, które sprzedają warzywa i owoce, ale klientami są tylko tubylcy. Kupują tu hurtowo podpływając swoimi małymi łodziami. Niebo się zachmurzyło, ale jeszcze nie pada. Minęliśmy targ i zatrzymaliśmy się w jednym z bocznych odpływów Mekongu. Wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy za wietnamskim przewodnikiem. Jeszcze nie pada. Trzymaliśmy się cały czas rzeki przeskakując mostkami na przeciwległy brzeg. Wszystko porośnięte jest bujną roślinnością, między którą wyrastają domki często z ogrodami owocowymi wokół. Zdarzają się także groby przy domach, ponieważ Wietnamczycy chcą mieć swoich bliskich zmarłych przy sobie. Na chwilę zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie rośnie drzewo, którego korzenie są tak rozłożyste, że zajmują ogromną przestrzeń i spacerując trzeba uważać, żeby nie zahaczyć o jakąś gałąź. Jeszcze nie pada, ale niebo robi się ciemne. Przy wypożyczalni rowerów jest niewielka restauracja, gdzie można zjeść grillowaną żabę, węża i szczura. Nikt z nas się jednak nie odważył. Wsiedliśmy więc do łodzi i ruszyliśmy do hotelu na lunch. Zaczęła się ulewa. Wszystkie niebieskie zasłonki na łodzi zasunęliśmy, ponieważ zacinało deszczem i w środku robiło się coraz bardziej mokro. Sternik łodzi pod kamizelkę ratunkową założył foliowy płaszcz przeciwdeszczowy. Zrobiło się szaro. Pierwszy raz zdarzyła mi się ulewa na Mekongu i w dodatku wtedy kiedy jesteśmy na łodzi. Deszcz przestał padać dopiero, gdy usiedliśmy w restauracji na obiedzie.
Skomentuj ten wpis jako pierwszy!
Dodaj komentarz