W końcu dotarliśmy do Zatoki Ha Long, która w czasie naszej azjatyckiej wyprawy jest wisienką na wietnamskim torcie. Prawie 2 tys. wysp (dokładnie 1969 wysp – rok śmierci prezydenta Ho Chi Minha) porozrzucanych jest w północnej części Morza Południowochińskiego. Wsiedliśmy na niewielki statek, na którym prócz sali z barem, są kajuty, oraz pokład z leżakami na najwyższym poziomie. Od czasu do czasu statek się zatrzymywał i wysiadaliśmy: to przy kolorowej jaskini, to na wyspie Ti Top z plażą i punktem widokowym na szczycie skały, czy na farmie pereł. Na statku natomiast wspólnie robiliśmy sajgonki na surowo, łowiliśmy kalmary i piliśmy drinki.
Najlepsze jednak w Ha Long jest leżenie na górnym pokładzie i przyglądanie się temu co jest za burtą. Już od chwili, gdy wypłynęliśmy z portu przekroczyliśmy jakąś magiczną linię, za którą znajduje się inny świat. Widzieliśmy Ha Long wcześniej na zdjęciach, ale ogarnięcie tego na własne oczy wiąże się z gęsia skórą na ciele. Płyniemy leniwie pomiędzy skalnymi “wieżowcami” wyrastającymi z morza na kilkadziesiąt metrów w górę. Otaczają nas z każdej strony, i przy odrobinie wyobraźni (Wietnamczycy są w tym mistrzami) można zobaczyć w nich wszystko to co nam przyjdzie do głowy. Zza skał, które mijamy wyłaniają się kolejne i kolejne skalne wieże, a lekka mgiełka sprawia, że te najbardziej odległe stają się plamami szarości o różnej gradacji. Magiczne miejsce!
Skomentuj ten wpis jako pierwszy!
Dodaj komentarz